Czwartą część artykułu stanowić będzie eksperyment rekonstrukcyjny, który przeprowadzam przy użyciu dostępnych mi materiałów, w celu wskrzeszenia klimatu zaginionego filmu Leonarda Buczkowskiego „Gwiaździsta eskadra”.


/autor opracowania:  Jan Marek Ka/


Rekonstrukcja będzie oczywiście tylko umowna, a wykorzystam do niej w części graficznej kadry z filmu dokumentalnego wyprodukowanego w 2005 roku przez Telewizję Polską „Siedemnastu wspaniałych”, a w części opisowej fragmenty książki Janusza Meissnera „Wspomnienia pilota – wiatr w podeszwach”.

Film TVP ma charakter dokumentalny i przedstawia fakty historyczne związane z Eskadrą Kościuszkowską. Jego związek z dziełem Buczkowskiego polega na tym, że scenariusz „Gwiaździstej eskadry” był w części wojskowej oparty o losy siedemnastu amerykańskich lotników, które przypomniała TVP.

Natomiast z wydanej przez wydawnictwo „Iskry” w 1971 roku książki, wybrałem te fragmenty, które dotyczyły współpracy Janusza Meissnera z wytwórnią „Klio-Film” w trakcie powstawania filmu „Gwiaździsta eskadra”. Z punktu widzenia mieszkańca Biedruska, muszę odnotować jeszcze, że we „Wspomnieniach pilota – wiatr w podeszwach”  w tekście pojawia się kilka razy nazwa naszej miejscowości, co nie zdarzało się zbyt często w powieściach, czy opowiadaniach.

0_Janusz Meissner - scenarzysta pocztowka 1933

Janusz Meissner – scenarzysta, pocztówka z 1933 roku. Źródło zdjęcia www.poznan.naszemiasto.pl


WSPOMNIENIA PILOTA część 2 Wiatr w podeszwach

/ fragmenty wybrane /

„Wiatr w podeszwach” jest dalszym ciągiem moich wspomnień z lotnictwa i dotyczy okresu od roku 1922 do wybuchu drugiej wojny światowej.

 ……Wytwórnia „Klio-Film” (Marszałkowska, róg Hożej) w niczym nie przypomina gigantów z Hollywood, ale wyprodukowała już parę filmów, posiada stały lokal biurowy i podobno zaczyna się liczyć w polskiej kinematografii. Jednym z reżyserów pracujących dla tego przedsiębiorstwa jest Leonard Buczkowski, twórca filmu „Szaleńcy” (o legionistach I Brygady). Ukończył niedawno swój następny film „Rapsodia Bałtyku”, a teraz szuka autora, który napisałby scenariusz o lotnikach.

1_ws1_2

Ponieważ jestem jedynym autorem, który zna ten temat od strony fachowej, nie mając innego wyboru zwraca się do mnie.

Nie bardzo mam czas i ochotę na coś takiego. Po pierwsze, za dwa dni zaczynam urlop: jedziemy z chłopcami do Gdyni. Po wtóre, nie mam pojęcia, jak się pisze scenariusze. Po trzecie, nie wiem, jakiego zażądać honorarium.

Ponieważ jednak reżyser nie daje się łatwo spławić, obiecuję, że postaram się w ciągu miesiąca wakacji napisać szkic, który potem wraz z nim opracuję. Honorarium? Tysiąc pięćset złotych.

Pewnie powiedziałem za mało, bo nawet okiem nie mrugnął, więc prędko dodaję, że przed rozpoczęciem pracy chciałbym otrzymać pięćset złotych zaliczki.

Z tym będzie trudniej, bo „środki finansowe uruchamia się dopiero po zatwierdzeniu scenariusza do realizacji. Aha! A jeżeli producenci nie zatwierdzą? Buczkowski ręczy, że zatwierdzą. Ale ja przecież nie wiem, ile warte jest to poręczenie… Musiałbym mieć przynajmniej jakąś umowę na ten scenariusz. I jednak stanowczo obstaję przy zaliczce.

– Dobrze. Pomówię z dyrekcją. Może pan przyjdzie jutro do biura, powiedzmy o dwunastej?

Nazajutrz o dwunastej przychodzę do „Klio-Filmu”. Trzecie piętro, dwa odnajęte pokoiki: sekretariat i dyrekcja. Trzeba poczekać, bo jest kilku interesantów.

– A pan Buczkowski?

– Pan reżyser jest u dyrektora i już z nim mówił, tylko im przerwali ci z prowincji. Ale to nie potrwa długo.

Przez oszklone drzwi dobiegają mnie fragmenty głośnej rozmowy: kłoś targuje się o cenę wynajęcia „Szaleńców” do kina w Przemyślu, nie mogą-tam dojść do porozumienia, ktoś inny krytykuje grę aktorów w jakimś innym fiknie.

– Sawan się panu nie podoba?! To kogo pan chce? Szekspira?

– Panie De, panie De, powiedz no pan, co to jest ta „Raspodnia Bałtyku”?

– Nie żadna Raspodnia, tylko Rapsodia. „Rapsodia Bałtyku”. Bardzo dobre, nie?

– To co to jest ta Rapsodnia?

– To jest film o naszych dzielnych marynarzach. Popatrz pan tylko, kto tu gra!

– Rapsodnia – Rap-sodnia… Wisz pan co? To nie jest tytuł.

– Dlaczego to nie jest tytuł?

– Kto u nas w Łomży pójdzie na „Rapsodnie”? Żeby była „Katastrofa na Bałtyku”, to ja rozumiem. Ale Rapsodnia?!

– To zamów pan sobie afisze z katastrofą. Nikt panu nie zabroni.

– Panie De, dziecko pan jesteś? Co innego na opakowaniu, co innego w środku?!

– Sam pan jesteś dziecko! Przecież Buczkowski nie będzie dla pana dokręcał katastrofy! Bierzesz pan czy nie?

– Ja się jeszcze namyślę.

Mały kramik z tandetną manufakturą w hali targowej… Nie mam zaufania do tego rodzaju przedsiębiorstw. Najchętniej bym stąd drapnął. Ale znakomitości z Przemyśla i z Łomży już wychodzą, a pan Buczkowski i kierownik produkcji kuszą dyrektora: pierwszy film lotniczo-wojenny… sensacja… minimalne koszty… bezpłatna współpraca naszego lotnictwa i wojska… żadnych gwiazd, tylko atrakcyjny temat… scenariusz popularnego autora… No, naturalnie, trzeba mu dać tę zaliczkę… nakręcimy plenery we wrześniu…

2_ws23_24

Skusili go, przynajmniej tak dalece, że „Klio-Film” zawiera ze mną umowę, i to z wyraźnym moim zastrzeżeniem, że w wypadku gdyby scenariusz nie został przyjęty i zatwierdzony, zaliczka nie ulega zwrotowi.

– Dobrze, ale gdzie ta zaliczka?

– W przyszłym tygodniu…

– W przyszłym tygodniu będę w Gdyni, na urlopie.

– Nic nie szkodzi: przyjadę tam na kilka dni. I tak musimy omówić szczegóły scenariusza.

Nie bardzo w to wierzę i cała ta sprawa budzi we mnie coraz więcej wątpliwości: poważna wytwórnia filmowa nie ma w kasie pięciuset złotych?! A może jeszcze się nie zdecydowali? Ale ostatecznie zostawiam sekretarce adres pensjonatu. Przypuszczam, że producenci się rozmyślą, że reżyser nie zjawi się w Gdyni i że nic mi nie zakłóci spokojnego urlopu.

 Owszem, reżyser zjawia się trzeciego dnia i znajduje mnie na plaży, właśnie w chwili gdy z pięcioletnim Andrzejem i dwuletnim Leszkiem kończę budować port, w którym będzie zakotwiczona flota wystrugana z sosnowej kory.

– Muszę iść, później to dokończymy.

Potomstwo protestuje, ale mnie wzywa obowiązek pracy dla chleba…

Leonard Buczkowski jest jednym z reżyserów filmowych, którzy mają wąsy, i przystrzyga je „po angielsku”; początkująca w filmie dokumentalnym Wanda Jakubowska nie dba o tę ozdobę i pozwala jej pienić się bez żadnych ograniczeń. Ale poza tym wspólnym szczegółem każde z nich jest odrębną indywidualnością.

Buczkowski zdaje mi się sympatyczny. Jego twarz o regularnych rysach oprócz wąsików ozdabiają duże, brązowe, nieco wypukłe oczy, w których czai się uśmiech, a nad oczami ciemne, gęste brwi, szerokie czoło i falista czupryna. Robi wrażenie pogodnego optymisty, ma poczucie humoru i potrafi zjednywać sobie ludzką życzliwość.

Z niejakim zażenowaniem napomyka, że nie jest tu sam. Istotnie w dołku za piaszczystą wydmą spoczywa złotowłose dziewczę, które – jak się okazuje – ma zadebiutować w naszym filmie: panna Baśka O. To zdrobnienie przywodzi na myśl młodą jałówkę lub cielątko. Ładne, nieśmiałe i trochę nie domyte cielątko… Wątpię czy przyszły debiut zapewni jej sławę lub przynajmniej utoruje drogę do gwiazd polskiego filmu.

Ale chyba za wcześnie na wszelkie przewidywania: nie mam nawet żadnej koncepcji scenariusza, więc tę właśnie sprawę najogólniej omawiam z Buczkowskim.

Akcja ma być sensacyjna, wartka, z napięciem dramatycznym, z jakimś porwaniem, pościgiem, z niebezpieczną przygodą, a wszystko to na tle działań bojowych eskadry lotniczej. Dużo zdjęć plenerowych, walka powietrzna, wielka bitwa z udziałem kawalerii, piechoty i artylerii.

3_ws15_16

– Niech pan się nie liczy z trudnościami technicznymi. Jak będzie potrzebna dywizja wojska, to już moja sprawa, żebyśmy ją mieli. Jak panu wypadnie przeprawa przez rzekę, bombardowanie miasta albo wysadzenie w powietrze mostu z pociągiem – zrobi się!

Imponują mi tak szerokie pełnomocnictwa. Przyszła uczestniczka i bohaterka tych wielkich zdarzeń patrzy na swego Leonarda jak na boga wojny, a ja sam czuję się jak jego szef sztabu. W dodatku filmowy Mars posługuje się amerykańską walutą: wręcza mi studolarowy banknot jako zaliczkę na zaprojektowanie tej batalii.

No cóż, spróbuję. Na razie wracam do spraw morskich: wykończyć doki i baseny portowe. Ale rodzina poszła na obiad, fale rozmyły nietrwałą inwestycję, a krążowniki, torpedowce i flota handlowa osiadły na fiasku… Mizerne są zamierzenia ludzkie wobec potęgi żywiołu!

 Dzięki technicznym wskazówkom i pouczeniom reżysera oraz za podszeptem własnej fantazji, utrzymywanej jednak w ryzach przez realne doświadczenia wojenne – napisałem ten scenariusz. Nazywa się „Gwiaździsta eskadra”, a dzieją się w nim rzeczy niezwykle, zapierające dech w piersi, mrożące krew w żyłach, ale przecież jako tako prawdopodobne. Zresztą producenci zatwierdzili to moje dzieło, wytwórnia zapłaciła mi honorarium (w złotych) i teraz niech Buczkowski sam troszczy się o resztę.

Szczerze mówiąc, ta reszta zdaje się najważniejsza i najtrudniejsza. Wprawdzie szef Departamentu Aeronautyki przyrzekł udział i pomoc lotnictwa przy realizacji filmu, a dowódca 3. pułku lotniczego w Poznaniu otrzymał w tej mierze odpowiednie rozkazy, wprawdzie szef Sztabu – Generalnego polecił dowódcy korpusu uwzględnić życzenia i potrzeby realizatorów przy manewrach mających się odbyć jesienią na poligonie w Biedrusku, lecz ekipa filmowa, która od tygodnia kwateruje na lotnisku w Ławicy, nakręciła zaledwie kilka startów i lądowań, jakie mają się przydać podczas montażu taśmy. Kto w pułku będzie sobie zawracał głowę filmowcami? Dywizjony i eskadry mają do wykonania swój program, swoje ćwiczenia, rozpoznania i strzelania, a nie loty na zdjęcia filmowe. Potrzebny tam jest oficer łącznikowy delegowany specjalnie do tych spraw organizacyjnych. I niepokonany reżyser uzyskuje od „Efendiego” moją nominację na tę funkcję, a poza tym jego zgodę na objęcie jednej z głównych ról w filmie przez majora H. i – w epizodzie – przez Jerzego Garbińskiego. Po prostu nie chce się wierzyć aż w taką potęgę wytwórni „Klio-Filmu”, a mój podziw dla dyplomatycznych zdolności Buczkowskiego sięga zenitu.

Franek H. ma grać rolę amanta i w tym celu przybiera pseudonim „Halny”. Jerzy (w roli dowódcy eskadry) zachowuje całkowite incognito. Ja otrzymuję do wyłącznej dyspozycji samolot Breguet XIX ze Sztabowej Eskadry Treningowej, wszelkie moje wydatki pokrywa wytwórnia, a prócz tego zapewnia mi bardzo przyzwoite diety na okres zdjęć plenerowych. Mein Liebchen, was willst du noch mehr?[1]

Idziemy ze zwycięskim reżyserem coś wypić pod ten sukces (i na ty), a nazajutrz odbieram Bregueta, mechanicy ubierają Leonarda w kombinezon, wkładają go do kabiny i lecimy do Poznania.

[1] Mein Liebchen, was willst du noch mehr? (niem.) – Żartobliwie: Moja luba, czego jeszcze chcesz więcej?

4_ws7_8

Fakt, że Buczkowskiemu i jego ekipie udało się ruszyć z martwego punktu i przed zimą nakręcić wszystkie zdjęcia plenerowe, należy przypisać nie tyle moim zdolnościom organizacyjnym, ile okoliczności, że do dwóch kobiecych ról epizodycznych zostały zaangażowane znane, utalentowane aktorki Teatru Poznańskiego. Wprawdzie logika reżyserska stanęła na głowie (artystki dramatyczne z prawdziwego zdarzenia – w epizodach, debiutantki bez żadnego przygotowania – w rolach głównych!), ale taki właśnie układ nakazywała kalkulacja honorariów.

Nieprzeciętna uroda aktorek wywarła duże wrażenie na obu dowódcach: pułku i dywizjonu liniowego, a – o ile mi wiadomo – to wrażenie ii sympatia zostały odwzajemnione. Tak czy owak przyniosło to wielorakie korzyści: Kardynał uległ perswazjom i zgodził się dowodzić Gwiaździstą Eskadrą przed kamerami filmowymi, epizody „w przeciwieństwie do głównego wątku – wypadły bardzo dobrze, a ja miałem utartą drogę w sprawach, do których zostałem powołany. Wiadomo: gdzie diabeł nie może…

5_ws5_6

Druga „gwiazda” debiutująca w tym filmie ma na imię Janka. Jest znacznie ładniejsza i bardziej utalentowana niż pierwsza. Ale nasz główny amant Halny, najprzystojniejszy lotnik, nawet po wielorakich próbach sceny miłosnej całuje ją, jakby był zrobiony z masy papierowej. Taką dziewczynę!… Co prawda nic próbowałem tego robić przed kamerami, w obecności całej ekipy – może to rzeczywiście utrudnia sprawę? – ale zdaje mi się, że i w takich nie sprzyjających okolicznościach wykonałbym to lepiej.

Oprócz pocałunków (zbliżenie!) Halnemu wypada m.in. stoczyć walkę powietrzną z wrogiem (na nieco dalszym planie). Tu już można go zastąpić, przynajmniej w powietrzu: zbliżenia nakręca się w kabinie samolotu stojącego na ziemi (Franek czai się, zacina zęby, celuje, naciska spust karabinów maszynowych, zwycięża w śmiertelnym pojedynku pod obłokami!), a ja lecę na Spadzie z zamocowaną na kadłubie za plecami małą automatyczną kamerą, która filmuje ścigającego mnie dowódcę eskadry treningowej na starym, poczciwym Bristolu ucharakteryzowanym na samolot przeciwnika. (Błyski ognia serii z karabinów maszynowych wtopi-je się później.) Zwroty bojowe, walka kołowa, młyńce horyzontu, wir korkociągu, niebo i ziemia na przemian zostają utrwalone na taśmie filmowej. Teraz tylko odpowiednio ją pociąć, zmontować i każdy widz w kinie będzie mógł za swoje złotówki przeżyć emocje „powietrznego rycerza”.

6_ws21_22

Lecz zbliża się listopad, manewry korpusu poznańskiego, a wraz z nimi kulminacyjna scena: wielka bitwa na poligonie w Biedrusku. Jedzie tam cała ekipa; reżyser i kierownik produkcji ustalają szczegóły akcji filmowej z dowódcami dywizji piechoty i brygady kawalerii, a następnie Leonard z całym swoim sztabem opracowuje zadania dla kamerzystów, dla kierowców samochodów, dla przydzielonych w tym celu trzech pilotów i kilku saperów oraz ustala harmonogram tych działań.

7_ws11_12

 I oto w przeddzień batalii, gdy już wszystko jest gotowe i każdy wie, co, kiedy i gdzie powinien robić, okazuje się, że saperzy nie mają spłonek detonacyjnych do „fugasów”, które będą udawały wybuchy bomb lotniczych i pocisków artyleryjskich…

– Jak to, nie macie spłonek?!

Nie mają. Podczas tegorocznych manewrów nie przewiduje się, żeby coś miało wylecieć w powietrze, więc nie pobrali z magazynów.

– Gdzie te magazyny?

– Przy fabryce, w Fordonie.

A to ładna historia: bez spłonek „fugasy” nie wybuchną, bez wybuchów nie będzie bombardowania i ognia artylerii, a bez tego nie będzie przyzwoitej bitwy… Muszą być spłonki!

Bóg wojny Leonard i kierownik produkcji telegrafują do wszystkich sztabów i dowództw, ale nie można znaleźć właściwej władzy od tych przeklętych spłonek. Wreszcie koło południa grzejemy samochodem do Poznania, żeby zdobyć szturmem posłuchanie u dowódcy korpusu, który ma urwanie głowy ze sprawami o wiele większej wagi.

– Spłonki? Teraz? Pan oszalał?

Leonard wprawdzie jeszcze nie oszalał, ale jest bliski tego stanu. Jednak bez spłonek…

– Przecież ja panu nie urodzę spłonek!

Tak dalece Leonard nie śmiałby trudzić pana generała. Chodzi o telefoniczne przekazanie polecenia magazynom fabrycznym w Fordonie, żeby jeszcze dziś wydały sto pięćdziesiąt spłonek…

– No, niech już będzie.

Adiutant dzwoni do Fordonu, żeby tam ktoś czekał na mnie (z tymi spłonkami) po godzinach służbowych, generał podpisuje upoważnienie do ich odbioru, asystent kierownika produkcji, pan Kazio, ma ze mną lecieć, żeby to załatwić.,

Ale czas mija: startuję po trzeciej, przed czwartą ląduję w Bydgoszczy, pół godziny trwają pertraktacje o środek lokomocji do miasta, nie mogę nawet przywitać się, pogadać z kolegami i przyjaciółmi, pomyślą, że zważniałem na tym przydziale w Departamencie.

W mieście łapiemy taksówkę, jedziemy do Fordonu – piętnaście kilometrów – przebijamy się przez wartownię, szukamy magazyniera, czas leci, a jemu się nie śpieszy… Studiuje moje upoważnienie, przygląda mi się podejrzliwie, jakby węszył straszliwy podstęp obcej agentury, wreszcie wypełnia jakieś skomplikowane formularze w różnych wymiarach i kolorach. Można by pomyśleć, że chodzi o sto pięćdziesiąt najcięższych bomb lotniczych, nie o sto pięćdziesiąt spłonek, które zmieszczą się w kieszeni. Wreszcie, już o zmroku, wracamy na lotnisko. Mechanicy – niezawodni mechanicy! – czekają, maszyna gotowa, st. majster wojskowy Ożóg zapuszcza silnik.

– Dziękuję, panie Franku!

Startujemy, niebo dogasa na zachodzie, nad nami świecą gwiazdy, a głęboko w dole jarzą się łuny-drogowskazy: na prawo Szubin, na wprost Żnin, na lewo Gniezno i już widać Poznań. Jeszcze runda nad Ławicą – zapalają tam czerwone lampy graniczne – i ląduję.

8_ws25_26

Leonard czeka z samochodem i dwiema „gwiazdkami”.

– Masz spłonki?. – Mam.

– No to, można powiedzieć, odsiecz pod Wiedniem! Panie Kaziu, te spłonki trzeba zaraz dostarczyć naszym saperom do Biedruska!

Pan Kazio ledwie zipie, bo nie jadł obiadu i pierwszy raz leciał „aeroplanem”, ale życie nie jest romansem, więc staje na wysokości zadania. Ja też jestem głodny jak wilk. I wypiłbym coś – dla zdrowia.

– Właśnie! Jedziemy do „Polonii”. Chcesz prowadzić wóz?

Chcę, ilekroć nadarza się sposobność, ale tym razem… Obok mnie, na tylnym siedzeniu Janeczka patrzy w rozgwieżdżone niebo.

– Marzysz o Halnym?

– Doprawdy jesteś nieznośny! I nie bardzo domyślny… Pocałuj mnie, bo się pogniewam.

Doprawdy obowiązki oficera łącznikowego nie są pozbawione uroku!

Na poligonie od rana szaleje zacięta „bitwa”. Latam w kółko na małej wysokości z odważnym operatorem, który używając ręcznej kamery i walcząc z pędem nakręca podrywający się atak na bagnety, szarżę kawalerii, huraganowy ogień artylerii. Zawracam tuż nad okopami, wyciągam w górę na pełnym gazie, znów zawracam, nurkuję ostro – niżej, jeszcze niżej! – a pode mną i na wprost ziemia tryska od tych wybuchających „fugasów”, cwałuje szwadron ułanów, naciera „królowa broni”, grzeją baterie dział polowych! W ciągu całej kampanii roku 1920 nie widziałem tyle naraz i tak blisko…

Wtem, gdy już kończę kolejną pikę – dwa metry nad dymiącymi lejami – pod maszyną wybucha spóźniona petarda: wstrząs, gruchot, gejzer piachu i żwiru smagnął po sterach i po kadłubie! O, do diabła…

Wychylam się, wykręcam szyję. Połowę statecznika poziomego obdarło z płótna, a z pokrycia ogona pozostała postrzępiona firanka. Jak się to wszystko zaraz rozsypie…

Akr jakoś się nie rozsypuje. Próbuję ostrożnie, czy ster działa? Działa! Tylko samolot zrobił się ciężki w ogonie. Wytrzyma do lotniska, czy lepiej tu gdzie wylądować? Ba – gdzie? Na tych wertepach?!

9_ws19_20

Wolno zwiększam obroty, lecę w kierunku Ławicy. Operator trochę przybladł, raz po raz spogląda to na powiewające. strzępy, to na mnie. Uśmiecham się (z niejakim wysiłkiem), żeby go uspokoić.

– Nic wielkiego! Dolecimy – ale sam wcale nie jestem tego bardzo pewny.

Dolecieliśmy jednak. Rzeczywiście nic wielkiego: tylko parę metrów kwadratowych płótna i kilka żeberek…

– No to co? Lecimy kręcić dalej na innej maszynie?

Operator nie ma wielkiej ochoty znów się narażać. Taśma mu się skończyła, a to, co na niej zdążył uchwycić, w zupełności wystarczy. Wobec tego jedziemy do Poznania, on – wywołać film, ja – do „Polonii”, gdzie kwateruje sztab ekipy i zespół aktorski. Janeczka nie ma dziś zdjęć: „wojna jest!” – jak mawiał Doppelfenister [1].

 W pierwszych dniach listopada właściwie skończyły się zdjęcia plenerowe i pozostały tylko dokrętki na lotnisku. Niestety właśnie wtedy, dwunastego, podczas jednej z takich dokrętek wydarzyła się śmiertelna katastrofa: wskutek zderzenia z inną maszyną w powietrzu zginął młody pilot, por. Jan Bilski, wraz ze swym obserwatorem, ppor. Feliksem Lipińskim. Cały wypadek został utrwalony na taśmie przez operatora kamery, ale Buczkowski nie wmontował tego odcinka do filmu. Przypuszczam, że żaden z reżyserów wielkich wytwórni Hollywood nie zrezygnowałby z tak sensacyjnej okazji…

Z początkiem grudnia w jednej z hal na terenie Targów Poznańskich wzniesiono dekoracje do zdjęć we wnętrzach i moja pomoc nie była już potrzebna. Na Nowy Rok wróciłem do Warszawy.

„Gwiaździsta Eskadra” była chyba ostatnim filmem niemym wyprodukowanym w Polsce. Nie przeszedł on do historii polskiej kinematografii jako dzieło o wybitnych wartościach artystycznych. Szczerze mówiąc był melodramatycznym sensacyjnym kiczem i tylko lotniczy temat fabuły sprawił, że miał duże powodzenie, a nawet w końcu został udźwiękowiony i jeszcze przez długi czas wyświetlały go prowincjonalne kina.

[1] Doppelfenster – przezwisko jednego z oficerów 4. eskadry, o którym autor wspomina w „Jak dziś pamiętam”.

13_ws17_18

14_ws3_4

15_ws13_14

16_ws27_28


Trzy razy w cytowanych fragmentach Janusz Meissner użył nazwy naszej miejscowości. Biedrusko utkwiło zapewne w jego pamięci.

 Ciekawsza jest jednak inna  obserwacja. Ani razu we wspomnieniach Meissnera nie pojawiły się słowa: wojna bolszewicka, sowiecka, kościuszkowska, amerykańska itp. Czyżby było tak, jak wypowiadał się Leonard Buczkowski „..muszę się zastrzedz: żadnej odpowiedzialności za ścisłość historyczną – nie biorę” (cały wywiad  w pierwszej części niniejszego artykułu) i Meissner również chciał  pozbyć tej odpowiedzialności ?  Nic bardziej mylnego. W okresie PRL nasz kraj funkcjonował w zupełnie innych uwarunkowaniach ustrojowych, politycznych, sojuszy wojskowych. Skoro byliśmy członkami Układu Warszawskiego, a naszym głównym sojusznikiem był Związek Radziecki, to niepoprawnym było wtedy przypominanie o wojnie 1920 roku, zwycięstwach Polski nad bolszewikami. W czasie, gdy wspomnienia Meissnera były po raz pierwszy wydawane, w Polsce cenzurowano wszelkiego rodzaju  publikacje i stąd taką, a nie inną treść zamieścił. Opisał fakty tak jak pamiętał, tyle że o wielu zasadniczych nie wspomniał, bo mu nie było wolno. We „Wspomnieniach pilota” można było napisać, że walczono z wrogiem, ale cenzura PRL-u nie pozwalała go już szczegółowiej wskazać …

/Ostatnia, piąta część artykułu przedstawi współczesne działania związane z odszukaniem zaginionych kopii filmu oraz kilka ciekawostek jeszcze nie prezentowanych (dziwne ale uchowały się jeszcze i takie…) /  


 

Komentarze

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.

Pogoda dla Biedruska
7°
słabe opady deszczu
wilgotność: 93%
wiatr: 7m/s zach. - płd. zach.
Max: 8 • Min: 7
6°
Sob
7°
Nd
8°
Pon
Weather from OpenWeatherMap